Błatnia to góra, z której mam bardzo miłe wspomnienia. Po pierwsze: byłam tam z przyjaciółmi, po drugie: była o pierwsza góra, którą w życiu zdobyłam, po trzecie, najważniejsze: poznałam tam mojego męża. Ale może po kolei.
Błatnia znajduje się w Beskidzie Śląskim, w miejscowości Brenna. I to stamtąd rozpoczęliśmy naszą wyprawę na 917 metr n.p.m. Pojechaliśmy w ośmioosobowym składzie, z czego tylko dwoje miało styczność z górami częściej niż raz na kilka lat, dlatego też wspinaczka na szczyt trwała dość długo. Jednak gdy wreszcie doszliśmy, widok zachodzącej za horyzont pomarańczowej piłki wynagrodził nam nasze męczarnie. Na koniec dnia, jak widać na załączniku, udało mi się także złapać księżyc.
Noc spędziliśmy w schronisku Błatnia, skąd zerwaliśmy się po kilku godzinach snu, by obejrzeć wschód słońca. Pogoda była wymarzona (a byliśmy w listopadzie), więc było na co popatrzeć.
Po śniadaniu rzuciliśmy się na zdobycie nieco większej góry niż ta, na której staliśmy: będącego historyczną granicą między Śląskiem i Małopolską Klimczoka (1117 m n.p.m). Tego dnia wędrówka nie szła nam tak opornie jak droga na Błatnię i na Klimczoka doszliśmy po spokojnym spacerze.
Do Brennej, gdzie zostawiliśmy samochód, schodziliśmy już w niemal całkowitych ciemnościach. Czołówkę mieliśmy aż jedną, co doskonale pokazuje profesjonalne przygotowanie naszej ośmioosobowej grupy. Ale i tak było fajnie