Powtórnie w mieście Beatlesów
30. sierpnia w Liverpoolu, na stadionie Evertonu odbył się mecz pomiędzy miejscową drużyną a Chelsea Londyn. Mateuszowi udało się zakupić bilet na to spotkanie, więc chcąc nie chcąc, trzeba było jechać. Tym razem jendak pojechaliśmy tylko we dwoje.
Do wycieczki nie zachęcała nas pogoda. Liverpool przywitał nas silnym wiatrem, mgłą i nieprzyjemnie wyglądającymi chmurami. Na szczęście, co najważniejsze, nie padał deszcz. Ponieważ godzina była wczesna, w pierwszej kolejności udaliśmy się na spacer do Albert Dock, które znaliśmy już z poprzedniej wizyty w Liverpoolu. Akurat w porcie stał prom Stena Line, płynący do Belfastu. Wielkość promu zrobiła na mnie wrażenie, szczególnie w porównaniu z tym, którym my przepływaliśmy do New Brighton.
Podczas tej wizyty w Liverpoolu chcieliśmy skorzystać z darmowych angielskich muzeów, które znajdują się właśnie na Albert Dock. W pierwszej kolejności skierowaliśmy się do Tate Museum. Niestety, właśnie ono okazało się być muzeum płatnym. Zrezygnowaliśmy więc ze zwiedzania go i poszliśmy do Museum of Liverpool, w którym praktycznie było wszystko: od pierwotnego człowieka, przez budowę kości zwierząt, budowę parowozów, wioskę homoseksualistów, wystawę lalek Barbie, do gablot z dziedzin sportowych i muzycznych.
Patrzyłam na ten ostatni obiekt: pamiątkowy talerz z wizerunkiem księżnej Diany i księcia Karola i próbowałam sobie wyobrazić, że ktoś w Polsce stawia sobie na kominku czy komodzie podobny przedmiot ze zdjęciem Anny i Bronisława Komorowskich albo Małgorzaty i Donalda Tusków. Ale jakoś nie mogłam...
W Museum of Liverpool, jak w większości angielskich muzeów, które odwiedziliśmy do tej pory, są interaktywne działy, w których trzeba coś ułożyć, przeczytać, zgadnąć, powąchać. I tak, w dziale handlu międzynarodowego wąchałam produkty, które drogą morską dostały się do Wielkiej Brytanii i musiałam zgadnąć co to jest. Bardzo przyjemnie pachniały truskawki, natomiast nie polecam nigdy wąchania koksu - tak na przyszłość W dziale muzycznym śpiewałam na karaoke yellow submarine- w mieście Beatlesów nie mogłam wybrać innej piosenki. I było mi wszystko jedno, że ludzie dziwnie patrzą i że p[oza refrenem w ogóle nie znam melogii. A w kąciku bokserskim dowiedziałam się, że należę do pogranicza wagi koguciej i piórkowej, natomiast Mateusz, no cóż, do ciężkiej. Fajne muzeum, ciekawe, polecam.
Po wyjściu udaliśmy się do Merseyside Maritime Museum. Tego miejsca i ja i Mateusz nie mogliśmy się doczekać. To właśnie tam znajdują się wystawa poświęcona Titanicowi i jego katastrofie. Moja wiedza o tym okręcie, myślę że podobnie jak i wielu ludzi, ograniczała się do obejrzenia filmu. Jednak po zwiedzeniu wystawy byłam pod wrażeniem tego, jak wiernie zostało odwzorowanych wiele detali. Kapoki, kajuty, instrumenty orkiestry... Aktor grający kapitana niemal identyczny jak rzeczywisty kapitan Titanica... Niewiarygodne. Z pewnością będę teraz inaczej oglądać Titanica.
Na wystawie znajdują się także informacje dotyczące innych dwóch dużych katastrof brytyjskich statków: Lusitania i Empress of Ireland. Niestety, nie zrobiliśmy żadnych zdjęć, właściwie nie wiem dlaczego. Niewiele wiem o tych dwóch katastrofach. Pewnie dlatego, że nie powstały filmy o nich.
Następnym punktem naszej wycieczki był Cavern Club - knajpa, w której grywali The Beatles. Akurat trwał tam koncert jakiegoś młodego zespołu złożonego z dwóch rockowych dziewczyn. Fajnie się darły, fajnie. Sam klub klimatyczny, taki typowo beatlesowski :)
Czas mijał i prosto z Cavern Clubu trzeba było już jechać na Goodison Park, stadion Evertonu. Troszkę błądziliśmy, ale udało nam się dotrzeć na czas.